niedziela, 2 września 2012

Ktoś wyjątkowy...

Opowiem Wam o moim dziadku...najukochańszym dziadku na świecie. Pewnie wielu z Was może tak  powiedzieć o swoim:-)
Obecnie przebywa w szpitalu, daleko ode mnie, kilkaset kilometrów. Jest po bardzo poważnej operacji. Dziś już jest lepiej, ale kilka dni temu wszystko wydawało się być....
Za każdym razem opuszczając rodzinne strony, tam, gdzie się wychowywałam, gdzie spędzałam dzieciństwo, młodość - pozostaje poczucie żalu, że mogę nie zastać tego świata takim, jakim go ostatnio widziałam.
Mój dziadek Kaziu :-) Człowiek mądry, nad wyraz pracowity, kochający zwierzęta, las, ogród..i uparty do granic możliwości. Ten upór...zawsze ceniłam. Wiem, że sama taka jestem, że jak się uprę, postawię na swoim, to nie ma "zmiłuj"..I niektórych to doprowadza do szału, za co przepraszam. Ale wierzcie mi, że mnie to też czasem denerwuje:-) Jednak czasem ten upor wyznacza cele, dążenie do osiągnięcia niemożliwego...Wiem, że czasem trzeba spasować, ale bywa to trudne.
Zabierał mnie do lasu...to były długie wędrówki, na spacery, zbieraliśmy maliny, jagody. Ja zbierałam wszystko co popadnie, co wzbudzało ciekawość małego nieokrzesanego dziecka, które trzeba było pilnować na każdy kroku. 
Mój dziadek - jeden jedyny raz był w szpitalu w pełni świadomy, po złamaniu nosa, mając 20 lat....Drugi raz gdy miał wylew, ale z tego pobytu niewiele pamięta. Teraz przbywając w szpitalu, czuje się źle, osamotniony, ma czarne myśli, obawia się wszystkiego. I nie dziwię mu się. Czuję i wiem, jak mu ciężko. Szpital nie należy do przyjemnych miejsc, a już z pewnością nie dla starszego człowieka, który całe życie żył pracą, swoim domem, rodziną. A teraz nadeszła niemoc, stan stagnacji, przemyśleń.
       Mój dziadek przeżył wojnę, niejednokrotnie opowiadał mi o tym ponurym czasie, o walce o każdy dzień, gdy nie było co jeść, gdy był strach, przerażenie, kiedy pojawiali sie w wiosce  żołnierze niemieccy, radzieccy....
Najstarszy z rodu, autorytet, zawsze liczyłam się z Jego zdaniem. Jest milion sytuacji, o których mogłabym opowiedzieć, ale najważniejsze w tym wszystkim jest teraz to, że nie mogę z nim być.
Wierzę, że niebawem się spotkamy, jak wyzdrowieje, wróci do swego domu, o którym ciągle mówi, który jest Jego azylem, spokojem.....




Żyć w zgodzie z własnym sumieniem....


    Ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi na intensywnych rozmowach, przemyśleniach.
    Gdy dzwoni kochana osoba, mówiąc, że jej świat się rozpadł na milion kawałków, z powodu miłości, która wydawała się być tą jedyną, najcudowniejszą, spełnioną......kiedy ktoś w zapomnieniu popełnia błąd, potem bardzo tego żałuje, przeprasza, prosi o jeszcze jedną szansę - ostatnią...nie można przejść obok, nie wyciągnąć ręki.
    Życie - jak sama nazwa wskazuje - nie jest łatwe:-) Dokonujemy wyborów, które niejednokrotnie nie są zgodne z naszym sumieniem. W końcu każdy z nas ma w sobie ukrytego egoistę. I nie mówię tego w negatywnym tego słowa znaczeniu. Życie ma się niestety tylko jedno i tylko od nas zależy, jak je przeżyjemy. I nikt za nas tego nie zrobi. Rozmawiamy, zwierzamy się sobie, staramy się pomóc, na ile to możliwe, wskazać, co jest właściwe, a co nie...może czasem wpłynąć na zmianę decyzji. Jednak każdy z nas podejmuje decyzje sam, z konsekwencjami lub bez. To co czuje serce...serca nie da sie oszukać. Czasem rozsądek bierze górę nad wszystkim, bo zdrowy racjonalizm jest jak najbardziej wskazany. Jednak, czy zawsze?
Kochamy pomimo, a nie za coś. Warto wybaczyć, przyjąć przeprosiny i otworzyć swoje serce. Gdy ktoś jest oporny na nasze słowa, nie otwiera serca, nie pragnie zmiany, zrozumienia, pozostaje obojętny.. to właśnie najbardziej boli ..
Gniew, nienawiść, zawiść, chowanie i pięlęgnowanie urazy potęgują złe emocje...
A czy nie wystarczy czasem jedno słowo, aby wszystko zmienić?

niedziela, 8 lipca 2012

Po ciszy...

Zebrałam się....piszę....



Cisza spowodowana była...właściwie nie wiem czym:-) 


Jak to jest, że czasem coś idzie nie tak, że relacje z ludźmi, na których nam zależy, nie są takie jakie powinny być? Zdajemy sobie z tego sprawę, czujemy to. Wystarczy zrobić mały krok, wyciągnąć dłoń, a mimo to czasem brakuje odwagi, siły, boimy się odrzucenia. A przecież chcemy, żeby wszystko wróciło do normy, było "po staremu", bo to był dobry czas. Przyjaźń ma dwie strony medalu, jednak czasem jedno słowo potrafi zaważyć na dotychczasowych relacjach, nie pozwala się ponownie zbliżyć...A może po prostu nie chcemy? Jesteśmy uparci, zawzięci.....Jednak....
Kiedy zbieramy się na rozmowę, dowiadujemy się, że przecież wszystko jest ok, że nic się nie dzieje, że to tylko "nasz" wyimaginowany problem. I wydawać by się mogło, że wszystko wraca do normy, ale tak naprawdę nie wraca, bo wewnątrz czujemy dyskomfort, intuicja podpowiada - nie jest ok. 
Pewne sprawy nabierają innego biegu, wskakują na nowy tor. I niejednokrotnie to nie jest dobry, właściwy tor. Niektóre sprawy warto przemilczeć, jednak czy cisza jest dobrym doradcą? Ten czas, z pozoru wydawać by się mogło, ma pomóc, a szkodzi....Oddalamy się od siebie, nie wyjaśniamy spraw na bieżąco, tracimy coś bardzo cennego. A przecież wszystko jest do naprawienia:-)


Po chorobie nadszedł czas powrotu do rzeczywistości, powrót do pracy, do normalności...Był to czas przemyśleń, analizowania pewnych spraw, może pewien rodzaj metamorfozy? Chciałoby się postrzegać pewne sprawy inaczej, starać nie przejmować się rzeczami błahymi, a doceniać rzeczy ważniejsze...Nie zawsze to się udaje, bo życie kreuje sprawy nie tak jakbyśmy tego chcieli, czy oczekiwali.
Czas bardzo szybko płynie i chciałoby się wykrzyczeć "nie trać go na pierdoły!", ale chyba się tak do końca nie da:-))))

niedziela, 6 maja 2012

Przypowieść...

"Wielki król otrzymał w darze dwa malutkie sokoły i powierzył je zwierzchnikowi sokolników, aby je wyszkolił. Po kilku miesiącach nauczyciel ten zakomunikował, że jeden z dwóch sokołów jest już wyszkolony.
- A drugi? – zapytał król.
- Przykro mi, panie, ale drugi sokół zachowuje się dziwnie: może cierpi na rzadko spotykaną chorobę, której nie potrafimy wyleczyć. Nikt nie potrafi usunąć go z gałęzi drzewa, na której został umieszczony pierwszego dnia. Każdego dnia jeden ze służących musi wdrapywać się tam, by zanieść mu pokarm.
Król zawezwał weterynarzy i wszelkiego typu uzdrowicieli, ale nikt nie potrafił zmusić sokoła do lotu.
Władca zlecił to zadanie członkom swego dworu, generałom i najmędrszym doradcom, ale nikomu nie udało się usunąć sokoła z jego gałęzi.
Z okna swego apartamentu monarcha mógł obserwować sokoła, który przez całe dnie i noce siedział nieruchomo na gałęzi. W końcu pewnego dnia król zwrócił się do poddanych z apelem, by pomogli mu w rozwiązaniu tego problemu.
Następnego dnia król otworzył okno i nagle ze zdumieniem zobaczył, że sokół fruwa wspaniale pośród drzew ogrodu.
- Przyprowadźcie mi sprawcę tego cudu! – rozkazał.
Wkrótce przedstawiono mu młodego wieśniaka.
- To ty sprawiłeś, że sokół fruwa? Jak to zrobiłeś? Czy jesteś czarodziejem? – spytał król.
Onieśmielony, ale szczęśliwy chłopak odpowiedział:
- To nie było trudne, królu. Ja po prostu ściąłem gałąź. Sokół zdał sobie sprawę, że posiada skrzydła i zaczął fruwać."



 
   Czasami Bóg pozwala komuś uciąć gałąź, do której jesteśmy silnie przywiązani, byśmy mogli sobie uświadomić, że posiadamy skrzydła...
     I wówczas okazuje się, że niemożliwe staje się możliwym, że nasze przekonania mogą ujrzeć światło dzienne, chociaż czasami brakuje sił, energii, odwagi...Wystarczy wierzyć...i dostrzec osoby, ich pomocną dłoń wyciągniętą ku nam. Czasem jesteśmy tak bardzo pochłonięci własnym "ja", że nie dostrzegamy tego co w życiu ważne...I czasami jest za późno, ale........ nigdy nie powinno być za późno, aby coś w swoim życiu zmienić...


sobota, 21 kwietnia 2012

Powrót do pracy



Kilkunastomiesięczna przerwa w pracy zrobiła swoje....

Nadszedł dzień powrotu. Nie ukrywam, że bardzo ciężko było mi zebrać myśli, chęci  i siły, aby stawić się pierwszego dnia w pracy z uśmiechem na ustach i radością w sercu...


Ale ale.....dla widoku szczerego uśmiechu od ucha do ucha i okrzyku radości mojej najlepszejszej "Dżasty" warto było wrócić....

Wszystko wiązało się z obawami, czy moja odporność psychiczna jest na tyle silna, że da sobie radę z wszystkimi przeciwnościami, które były mi do tej pory znane...


Byłam przekonana, że pierwszy dzień w pracy będzie typowo organizacyjny - wybiorę się na badania kontrolne i może zostanę zwolniona do domu. Niestety rzeczywistość od razu sprowadziła mnie na ziemię. Wyszłam z pracy po 8 godzinach..Kolejne dni przyniosły pracę w normie - 9-10 godzin....:-)) Nie ma czasu na żale. Wracam do punktu wyjścia.


W życiu liczą się rzeczy ważne i mniej ważne, ale są też te najważniejsze. Dlaczego brakuje mi odwagi i siły, aby o to zawalczyć.....? Może jeszcze trochę za wcześnie, ale myślę nad tym....I zbieram się do boju:-)



piątek, 13 kwietnia 2012

Dodawanie komentarzy



Doszły mnie słuchy, że na blogspocie nie można dodawać komentarzy lub udzielać się w jakikolwiek sposób, nie będąc zarejestrowanym użytkownikiem....

Otóż moi Drodzy...już można....nie ma konieczności rejestracji....:-))
Zapraszam...




wtorek, 3 kwietnia 2012

Zapaść spokojnie w zimowy sen...

A teraz coś czułego, wrażliwego, z przepiękną muzyką i historią, która uczy, że należy walczyć do samego końca, że nie wolno się poddawać, choćby kres życia wydawał się być w zasięgu ręki. Życie bywa zaskakujące, nie możemy go przewidzieć.
Czasem niewidzialna dłoń pomaga nam w momencie, w którym nie spodziewalibyśmy się jej otrzymać, a czasem doświadcza nas tak bardzo, że zastanawiamy się, w imię czego to wszystko. 
Nie ma wytłumaczenia.
Życie jest życiem, lecz warto zrobić wszystko, aby tak po prostu być szczęśliwym :-)



No i po sprawie...


20.02 trafiłam do Bytomia na oddział ginekologii operacyjnej. Hmm..jakież wielkie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że mój pobyt może przedłużyć się nawet do trzech tygodni! Jak większość pacjentek sądziłam, że wszystko rozegra się do 5 dni maksymalnie. No niestety było inaczej. Jednak czas oczekiwania nie był tak istotny. Najważniejsze, że kadra cieszyła się dużym powodzeniem. Czułam, że oddaję siebie w dobre ręce:-)

Trafiłam na salę 303 - tak zwaną "poczekalnię". Tutaj leżały tylko i wyłącznie pacjentki oczekujące na zabieg. Dodam sala 7-osobowa. Pestka, hehehe...Położono mnie przy samych drzwiach..niedomykających się drzwiach.....Żyć nie umierać! :-)
Pierwszy dzień zakończył się dla mnie stanem emocjonalnie rozchwianym, prawie depresyjnym. Cóż. Tak czasem bywa.
Ale zgodnie z sentencją "po każdej burzy wychodzi słońce" czułam, że jutro będzie lepiej. I tak też się stało. Z racji faktu, iż kilka pań udało się na operacje, przetransportowałam się w głąb sali, gdzie wreszcie uśmiechnęły się do mnie i otuliły mnie promienie słoneczne:-)

Kolejne dni przyniosły konsultacje, szereg badań, ale najważniejsze i najprzyjemniejsze w tym wszystkim było to, iż poznałam świetne kobietki, z którymi czas płynął miło, przyjemnie....było dużo rozmów, żartów, gry w karty:-) 

Zabieg zaplanowany był na 21.02. Dzień wcześniej musowa głodówka i .... do wypicia tylko 4 litry wody ze środkiem przeczyszczającym, o smaku słodko-kwaśno-gorzkim. Nic dodać nic ująć. Uporałam się z tym w rekordowym tempie 3 godzin, podczas gdy średni czas wypicia tegoż "afrodyzjaku" wynosił 6 godzin:-)

21.02 oczekiwanie na zabieg. Coś wydawało mi się podejrzane, gdy o 13 nadal nikt z załogi się nie pojawił, aby zabrać mnie na salę operacyjną. Pojawił się za to ordynator i oznajmił mi, iż dzisiaj nie mogą mnie operować, gdyż były komplikacje przy innej operacji... Przeprosił mnie i poprosił o niejedzenie do jutra. No, dla mnie to pestka:-) Generalnie nie byłam zła, ucieszył mnie fakt, że ordynator osobiście mnie poinformował.

22.02 zabieg....pamiętam dokładnie wszystko....drogę, kolor kafelek na sali operacyjnej, rozmowy z pielęgniarkami, lekarzem. Nie zawsze mi się udawało spamiętać tyle szczegółów:-)
Po zabiegu 2 dni w szpitalu i wreszcie upragniony wypis do domu. Takie chwile zawsze cieszą najbardziej. Niestety musiałam opuścić moje kobietki - Bożenkę i Martę, z którymi bardzo się zżyłam. 

Więc......
Postanawiam, że już nigdy nie trafię do szpitala, no chyba, że z przyczyn ode mnie niezależnych:-))))))

niedziela, 19 lutego 2012

I znowu szpital...:-)

Niestety nadeszła ta chwila...Od jutra szpital. Operacja guza jajnika. Mam nadzieję, że szybko wrócę. Ktokolwiek tutaj zajrzy - proszę o trzymanie kciuków i przesłanie dużooooo energii :-))) Operacja to tylko formalność, ale wiadomo, każda pozytywna myśl się przyda....

Także do zobaczenia Kochani:-))) 


A ponieważ uwielbiam myśli i spostrzeżenia Kubusia i jego przyjaciół dodaję ten oto, zapożyczony od kochanej Pauli, cytat.....











środa, 15 lutego 2012

Jak Ty to czujesz?...


Kiedyś pamiętam....siedziałam na fotelu fryzjerskim, po I chemii....nie chciałam od razu golić głowy, więc postanowiłam tylko obciąć włosy możliwie jak najkrócej:-) Fryzjerka nie zorientowała się skąd takie osłabienie włosów. Powiedziałam, że po lekach, przebytym szpitalu. I zaczęłyśmy rozmawiać na temat dziewczyny, chorej na raka. Ona była z nią bliżej niż ja, ale powiedziała mi coś takiego "nie potrafię do niej zadzwonić, zapytać jak się czuje".....Powiedziałam jej, że nie powinna się tego obawiać, że ona czeka na telefon, na zwykłą, normalną rozmowę. Wszyscy potrzebują kontaktu, bliskości, a szczególnie chorzy. Z drugiej jednak strony rozumiem też ludzi, którzy po prostu mają blokadę psychiczną, aby porozmawiac z chorym, nie czują się silni, nie potrafią z wielu przyczyn. To jest zrozumiałe.

Dlaczego boimy się spytać "jak się masz? jak się czujesz?" Zdaję sobie sprawę, że wynika to z obawy, że chory zacznie się zwierzać, może za bardzo, może zacznie płakać. Każdy ma do tego prawo. Zobaczcie jak często każdy z nas narzeka na ból kręgosłupa, głowy, czegokolwiek. I rozmawiamy o tym otwarcie, doradzamy, pocieszamy. Jak spotykamy chorego na nowotwór, to już tak często nie pytamy, jak sie ma, czy coś pomóc, doradzić. A jak ktoś wspomni o swojej chorobie publicznie, to od razu postrzegany jest jako osoba chcąca wzbudzić litość, lub próbująca coś "ugrać" na chorobie. Nowotwór to już nie temat tabu, to choroba cywilizacyjna, ale co najważniejsze, można z nią WYGRAĆ !
Chcę łamać stereotypy i wszystkich namawiam do szczerej rozmowy z chorymi. I tu nie chodzi o wzbudzenie poczucia, że coś ktoś ma teraz dla mnie zrobić, dać, pomóc. Nie, nie. Wystarczy jedno ciepłe słowo. Często jest tak, że to osoba chora nie chce rozmawiać o swojej chorobie, ale jeśli już rozmawia, to wysłuchajcie jej, po prostu wysłuchajcie. To jest bardzo ważne. Tyle osób zamyka się z tą chorobą w czterech ścianach. I nie zawsze każdemu wystarczy sił, aby się z nią zmierzyć.

Kiedyś spotkałam po latach kolegę. Chwilę porozmawialiśmy, bardzo miło i on powiedział mi coś takiego "Monia, nie spodziewałem się, że ta rozmowa tak będzie przebiegać. Pokierowałaś nią tak, że nie czuję się skrępowany..." Prawda jest taka, że staramy się tak prowadzić rozmowę, aby rozmówca nie czuł smutku, żalu. Oczywiście nie mówię za wszystkich, bo spotkałam wiele osób w szpitalu, które nie potrafią rozmawiać o tej chorobie, powiedzmy jak o "zapaleniu dziąsła".

Chciałabym w tym miejscu podziękować wielu kochanym osobom (one będą wiedziały, że o nich mówię:-)), dzięki którym nie doszłabym do tego etapu, w którym jestem teraz. Za ich zrozumienie, cierpliwość, szczerą rozmowę, pocieszenie, miłość.

Życzę każdemu, aby na swojej drodze znalazł przyjaciół, którzy w myśl Antoin'a de Saint-Exupéry są jak ciche anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła zapominają, jak latać....

poniedziałek, 13 lutego 2012

Ten wiatr we włosach...



O utracie włosów na wesoło...

      Zawsze zastanawiała mnie ta hiperpanika u kobiet z powodu utraty włosów, choćby nawet z podcięcia kilku centymetrów końcówek u fryzjera. Coś przezabawnego. Ja musiałam się pogodzić z tym, iż w niedługim czasie po zażyciu ekstrkatu z winkrystyny, moje włosy zaczną po prostu wypadać. I nie rwałam włosów z głowy z tego powodu:-)))) Po prostu taki stan rzeczy trzeba było zaakceptować. Nie było wyjścia. Może nie do końca pogodziłam się z tym wygladem, ale ale....było dużo plusów..

     Po pierwsze wybór peruki..W tej materii można było zaszaleć - fason, kolor....jakże inna odmiana...Fakt faktem dziwnie się ją nosiło i nie zawsze trzymała się "podłoża", ale warto było od czasu do czasu w niej zrobić mały rekonesans po mieście:) 

     Po drugie wybór turbanów, moich najulubieńszych i najukochańszych...Sprawiłam sobie trzy. Poza tym finezyjne wiązania z chust, szalików, apaszek. Dowolność różnorodna i jakże twarzowa. Zdecydowanie w turbanach lubiłam występować najbardziej. 

    Po trzecie włosy odrosły mocniejsze i ... w moim przypadku lekko kręcone. Tak, jak miałam proste to zawsze chciałam mieć kręcone i nigdy nie przypuszczałam, że takie zaczną mi rosnąć. Teraz jak się wykręcają, to znowu chcę mieć proste, hehehe..Ale co prawda to prawda. Jest odmiana i to na lepsze. 

   Także nie ma załamywania z tego powodu. Można naprawdę czuć się kobieco, ładnie i niecodziennie. I można czasem, w niektórych sytuacjach, wystąpić incognito :-))

piątek, 10 lutego 2012

Wielokropek....

hehehee.....

Dochodzą do mnie słuchy, że stosuję za dużo kropek w swoich postach.....hmm.....czy to aż tak bardzo rzuca się w oczy? .......................... hahahhahaha......
Oczywiście wszystkie uwagi biorę sobie do serca i postaram sie coś z tym zrobić.
Jednakże proszę o wyrozumiałość, jeśli jednak moja ręka, mimo ogromnych chęci, zamaszystym ruchem naciśnie wielokropek...............:-)

czwartek, 9 lutego 2012

To TYLKO migrena...

Pamiętam jeden krytyczny moment....


Było to po VI chemii...Podano mi wówczas zastrzyk Neulastę na poprawienie sprawności i zwiększenia ilości białych krwinek...zastrzyk jak zastrzyk - pomyślałam......po dwóch dniach zaczęłam się dziwnie czuć....pojawił się ból w karku, który bardzo szybko zaczął promieniować do głowy...Pomyślałam, że to pewnie wina przemęcznia..Niestety ból szybko się rozprzestrzenił, stając się przy tym nie do wytrzymania....Nigdy nie narzekałam na ból głowy, ale to co mnie "osaczyło" było nie do opisania...nie mogłam się ruszać...miałam wrażenie, jakby głowa miała eksplodować w kosmos....z ledwością "doczołgałam" się do auta z pomocą męża....trafiłam do przychodni....od razu wenflon i zastrzyki rozkurczające plus pyralgina....ból ustąpił po kilku minutach...Lekarz patrzył na mnie z wielką niepewnością w oczach....od razu skierowanie na tomograf głowy.


Tomograf wyszedł bez zastrzeżeń....i dzięki Bogu, bo była obawa, czy coś złego nie stało się z płynem mózgowo-rdzeniowym....byłam spokojna...noc przespałam...na drugi dzień, po przebudzeniu, sytuacja zaczęła sie powtarzać....oczywiście w miarę szybko zjawiłam się w przychodni celem podania zastrzyków....zaraz po wizycie udałam się do Gliwic, aby zwierzyć się mojej lekarce z przebytych doznań....Lekarka ze stoickim spokojem oznajmiła mi, iż to tylko "migrena"......wow... hmm...tak, na cóż innego mogła się zdobyć, aby jak najszybciej "pozbyć się" nieumówionego i wystraszonego pacjenta.....Po przeczytaniu ulotki Neulasty włos się na głowie jeży....więc uznałam, że te bóle były spowodowane właśnie po zaimplikowaniu tego zastrzyku. Lekarka uznała, iż to niemożliwe....Ja wiem i tak swoje. Najważniejsze, że już nie podawano mi tego zastrzyku i bóle głowy nie wróciły.








środa, 8 lutego 2012

Czas robi swoje. A ty .......?


Kolejne chemie.....co 21 dni....jak w zegarku.......pobudka 5:30......wyjazd 6:00......ważne, aby być jak najwcześniej w Instytucie...........ja w kolejkę do rejestracji, mąż zająć kolejkę do pobierania krwi.......jak zawsze tam najdłuższa, niekończąca się kolejka..............i wszystko jak krew z nosa........

Po oddaniu krwi czas na VI piętro .... oczekiwanie na lekarza......na korytarzu lub w świetlicy.....i tylko tych ludzi tak ciągle przybywało i przybywało.....przerażające...każdego dnia zjawiało się tylu nowych pacjentów....parkingi wypełnione po brzegi.....

godzina za godziną.......lekarz pojawiał się raz szybciej....raz później.....po wizycie oczekiwanie na wyniki krwi.....ważne, aby leukocyty i płytki krwi były w normie.....wówczas można podać chemię........ważne, aby podać ją w terminie, o czasie....bez zbędnej zwłoki.......

Kolejnym etapem wizyta w pokoju przyjęć.....ze skierowaniem od lekarza........raz dwa i zjazd na I piętro na Izbę Przyjęć.........tutaj kilka pytań, podpisów i z powrotem na górę, na VI piętro......i znowu do pokoju przyjęć, z tymże do drugiej pielęgniarki celem zbadania ciśnienia krwi....przeprowadzenia wywiadu - czy dieta, czy nie.....

No i teraz wreszcie, po kilku godzinach przyjęcie na oddział, hehehe......ale, żeby nie było zbyt pięknie, na łóżko trzeba było nie raz czekać do 14:00, 15:00...Taki urok. W sumie już nawet mnie to nie denerwowało....Po prostu kwestia przyzwyczajenia........A może po prostu tego, iż czas uczy pokory.......I mnie nauczył........



Kiedyś znalazłam taki oto cytat:


"Nie ma zbyt wiele czasu, by być szczęśliwym. Dni przemijają szybko. Życie jest krótkie. W księdze naszej przyszłości wpisujemy marzenia, a jakaś niewidzialna ręka nam je przekreśla. Nie mamy wtedy żadnego wyboru. Jeżeli nie jesteśmy szczęśliwi dziś, jak potrafimy być nimi jutro?
Wykorzystaj ten dzień dzisiejszy. Obiema rękoma obejmij go. Przyjmij ochoczo, co niesie ze sobą: światło, powietrze i życie, jego uśmiech, płacz, i cały cud tego dnia.
 Wyjdź mu naprzeciw. "




wtorek, 10 stycznia 2012

Pierwsza....czerwona...


...10 marzec...Trzeci szpital....Oddział Onkologii Klinicznej i Doświadczalnej..Gliwice....Siedziałam z mężem w aucie, na parkingu, przez Instytutem...30 minut, może dłużej.....torba spakowana...najpotrzebniejsze rzeczy, a może i nie.....lęk, obawa przed nieznanym....

Trafiłam tutaj z 3 tygodniowym wyprzedzeniem, ze względu na znacznie pogarszający się stan zdrowia...myślę, że do pierwotnego terminu raczej bym nie dotrwała...Tak teraz z perspektywy czasu patrząc, to pogorszenie nastąpiło po pobranu wycinka..ingerenecja w ciało....guz się powiekszył o jeszcze kilka centymetrów...oddech już był niemiarowy.....

Lekarze postawili mnie na nogi w ciągu kilku dni.....to było niesamowite....odpowiednie lekarstwa, zastrzyki... a wcześniej mówiono mi, że nic się nie da zrobić....tutaj, na onkologii przekonałam się, że jeśli się chce, jeśli się walczy o życie człowieka, to wszystko można.....aby podać chemię, trzeba być "w miarę" podleczonym....

Pierwsze badanie....poważne....trepanobiopsja....pobranie w miejscowym znieczuleniu fragmentu kości i szpiku przy pomocy specjalnej igły, z biodra.... hmm...badanie - nie takie straszne, jak co poniektórzy opisywali:-))) Na szczęście wynik był ok....:-)))

Pierwsza chemia.....po 6 dniach leczenia...... Schemat R-CHOP.... Mabthera i reszta....
Mabthera - pierwszy wlew...podłączona zostałam do pompy infuzyjnej, która jak mantra wybijała dźwięk dozowanego płynu... w odstępach równomiernych ...i tak przez 8 godzin.....Wbrew pozorom - godziny szybko mijały......U mnie to było jak błysk w oku, w porównaniu z innymi, którym chemia "leciała" przez 24 godziny...non stop.....
Po godzinie dostałam duszności.....pielęgniarka odłaczyła mnie od pompy...pojawiło się trzech lekarzy....od razu decyzja...seria zastrzyków:-) ...wizyta lekarza prowadzącego - po dogłębnej analizie mojego przypadku, wytłumaczenia mi wszystkich "za" i "przeciw"....lekarz na koniec dodał "pani Moniko, nie ma innej opcji, musi pani to przyjąć...."....zastrzyki pomogły, rozluźniły się wszystkie naczynia, które miały się rozluźnić i od tej pory wszystko szło już zgodnie z planem, bez problemów...:-)))))
Na koniec czerwona chemia....niektórzy uważają, że najgorsza.....mi to było wszystko jedno...kwestia może tego koloru, który nie za dobrze wygląda płynąc przez wężyk do żyły...:-))))
dziwnie się kojarzy, ale wówczas o tym nie myślałam....moje myśli zaprzątały przyziemne - będę wymiotowac?..tylko o tym myślałam...okazało się, że nie było takiej potrzeby:-))......wcześniej nasłuchałam się tyle opinii, że aż strach tutaj o tym pisać.....generalnie, każdy przypadek jest inny i nie należy się zrażać, nastawiać negatywnie.....

Po pierwszej chemii organizm zareagował zdrowo, czyli.... przyszły bóle kości, osłabienie, poty, krew z nosa, temepratura 34,7, zmęczenie.... zderzenie "zdrowego" organizmu z taką ilością płynu, niedobrego płynu musiała zrobić swoje...I zrobiła....trzymało mnie to wszystko przez pierwsze 10 dni.....Każdego dnia przyjmowałam wszystko z pokorą, ale .... któregoś dnia - 10 - ego...w rozmowie telefonicznej z moją kochaną mamą, oddaloną ode mnie o 450 km, nie wytrzymałam...ból robił swoje....i mama wyszeptała "Dusia..., po każdej burzy wychodzi słońce.." ...rozbeczałam się...............................

Może mi nie uwierzycie, ale następnego dnia większość dolegliwości ustąpiła....to było jak cud....:-)))

środa, 4 stycznia 2012

Niby wyrok, ale i nie wyrok....



13 styczeń....Pierwszy szpital...Oddział pulmonologiczny...Już na izbie przyjęć lekarka jakoś tak dziwnie przyglądała się mojemu magicznemu zdjęciu...rentgenowskiemu....Pamiętam jak oznajmiła „bardzo rzadko spotyka się takie zdjęcie..” hmm...bo w życiu trzeba być oryginalnym i, aby zapamiętano nas na dobre:-) co nie ? :-)

Pobyt w szpitalu trwał tydzień...Wykonano tomograf klatki piersiowej i jamy brzusznej....Po 3 dniach wynik - „wszystko wskazuje na chłoniaka śródpiersia” wymiary guza spore - ponad 13 cm... Wow...jak „takie coś” urosło do tego stopnia, że nie zauważyłam, ani nie wyczułam, heheh.....Do tego zapadnięte lewo płuco...

Druga diagnoza – guz na jajniku....No nie...Tego już za wiele...Guz guzem poganiany??? Niby śmiesznie, ale...i nie śmiesznie....

Po wypisaniu ze szpitala przez kilka dni byłam na lekach, które szybko się skończyły i bóle powróciły..z różnym nasileniem...

Konsultacja z torakochirurgiem, który zaprosił mnie do swojej kliniki we Wrocławiu na pobranie wycinka....Pamiętam, jak dostałam skierowanie, to z radości wykrzyczałam, że to oddział chirurgii !!!!! czyli jednak nie onkologia....Czyli ten chłoniak to pomyłka.....! Ta myśl prowadziła mnie przez 3 tygodnie i trzymała ....

Początek lutego – drugi szpital.... Oddział Torakochirurgii....

Wycinek pobrano i po 5 dniach do domu....:-))))


Historia ponownie zatoczyła krąg....bóle powróciły, duszności......Ciągle jednak podtrzymywała mnie jedna myśl przy życiu, że to może tylko chwilowa niedyspozycja mojego organizmu, że guz zmalał, że może okazał się jakimś dziwnym zrostem po przeziębieniu....

Po dwóch tygodniach pojechałam na konsultację z moim torakochirurgiem....Miał dla mnie pierwszy wynik badania....


....guz złośliwy....


czyli jednak on...Mówił do mnie, jednak jego słowa do mnie nie docierały...Takiego ścisku w sercu nie da się opisać....

Siedziałam z mężem w aucie...długo...łzy..przerażenie..strach w sercu...

pytanie – co dalej?



Oczekiwanie na drugi wynik przerosło moje siły....Trwało to kolejne dwa tygodnie...zatrułam się ketonalem, bo bóle po operacji były nie do wytrzymania....5 dni walki z żołądkiem...koszmar....jadłam co raz mniej...mąż przygotowywał posiłki różnego rodzaju, pod każdym względem....nawet kolorystycznym:-))) Oczy chciały jeść, ale organizm wszystko odrzucał...

Odwiedziny rodziców....nagłe, niespodziewanie, w słoneczne niedzielne popołudnie....pokonali dzielące nas 450 km...ja w fatalnym stanie...ale radość z ich odwiedzin i psiaka – ukochanej Kali bezcenna....Mama moja kochana walczyła przez całe 2 dni z moim żołądkiem....wszelkie techniki zawodziły....sama byłam już wyczerpana tą moją słabością...niemocą....

W poniedziałek wieczorem planowali nas opuścić...nie czułam się najlepiej ciągle....Rodzice widząc mój smutek i ciągle nienajlepszy stan....przedłużyli pobyt o jeden dzień...i nie wiem, czy radość z tego, że zostali jeden dzień dłużej, czy po prostu organizm już zaczął się regenerować – na drugi dzień bóle ustąpiły....:-))) 

Radość rodziców, męża....i moja....i chyba Kali też:-)



....Mąż odebrał wynik....Chłoniak rozlany z dużych komórek typu B...

Więc już potwierdzone...

Teraz pozostało tylko uporać się ze swoimi myślami i obawami.....

Od tej chwili w głowie, sercu była jedna myśl – COCO JUMBO I DO PRZODU.....

walka z nowotworem....

...ważnie, że było już wiadomo co jest....bo w sumie najgorsza jest niewiedza...... 


Bardo szybko pogodziłam się z tym stanem....nie wiem, jak do tego doszłam, czego...czyja... zasługa...ale były tylko dwie drogi – załamać się i poddać lub przeć do przodu pełną parą...nie dać się! Druga opcja zdecydowanie lepiej przypadła mi do gustu...

Nie chciałam też, aby najbliżsi myśleli, że jestem słaba, że się załamię, że będą musieli walczyć „o mnie”...

Nie chciałam dopuścić do tego, aby bardziej cierpieli z mojego powodu...

niedziela, 1 stycznia 2012

Diagnoza....



Minął Sylwester 2010...Miałam kilka postanowień na Nowy Rok, ale nie przypuszczałam, że priorytetem w moim życiu, w niedalekiej przyszłości stanie się walka z nowotworem...pragnienie wyzdrowienia za wszelką cenę...


03 stycznia udałam się do mojego lekarza, celem przeprowadzenia wnikliwej konsultacji i...dopuszczenia mnie do pracy...Diagnoza - "zdrowa jak ryba"... ale panie doktorze, ten uporczywy kaszel i bóle w klatce...."a tym niech się pani tak nie przejmuje, kaszel może jeszcze 2-3 tygodnie się utrzymywać...a bóle, są po prostu od nadwyrężonych mięśni od kaszlu", heheh...no  w sumie... skoro po 3 tygodniach intensywnego leczenia kaszel nie minął, to dajmy mu jeszcze kilka tygodni na "dojście do siebie"...


Tak więc 04 stycznia udałam się do pracy......Kilka dni przepracowałam, w miarę spokojnie, ale z gorączką...12 stycznia w pracy przyszło załamanie konkretne...wieczorem trafiłam na dyżur...Lekarz doznał olśnienia - "proszę jutro zrobić morfologię i badanie rtg płuc"...WOW..po prostu WOW..po tylu tygodniach nieumiejętnego leczenia, czas wysłać pacjentkę na PODSTAWOWE badania...


13 stycznia morfologia wykazała fatalnie niskie białe krwinki, zaniżone limfocyty i jeszcze inne dziwne rzeczy..rtg płuc...hmm....pamiętam, jak operatorka rtg spytała "pani Moniko, czy choruje pani na serce? Lewego płuca nie widać..." .... Że jak? że co? Ale o co chodzi? Z nad wyraz ludzkim jeszcze wówczas spokojem udałam się do mojego internisty...Spojrzał na wyniki morfologii i z wielkim zmieszaniem na twarzy, usiadł...Po obejrzeniu zdjęcia rtg - zaczęły mu się ręce trząść, głos się załamał i powiedział "jak najszybciej musi być pani skonsultowana z pulmonologiem"...

Jeszcze tego dnia trafiłam do pulmonologa, który również zdenerwowanym głosem oznajmił mi "musi pani w trybie natychmiastowym udać się do szpitala, jeszcze dziś..." No nie powiem, żebym się nie zmieszała po tych słowach...Czyli zapalenie płuc? Boshe...może to gruźlica! Bałam się tych słów! Lekarz na to "wszystko wskazuje na to, że ma pani CHŁONIAKA ŚRÓDPIERSIA"... hmm...pomyślałam sobie, chłoniak jak chłoniak, pewnie tak jak szybko przyszedł - szybko pójdzie...nie zastanawiałam się wtedy nad tym głębiej...Nie zapytałam nawet, co to jest za choroba, bo lekarz ciągle powtarzał, że to nic pewnego, że to może być jeszcze wiele innych chorób, że trzeba porobić serie badań...No to ok. Niech robią i niech mnie szybko wypuszczą....

Pomyślała co wiedziała i poszła...kupić piżamę do szpitala, bo wiadomo...jakoś trzeba wyglądać:-)))))


Początek

Witajcie:-)

Mam na imię Monika, lat 33..(wiek Chrystusowy:-))) oby los okazał się dla mnie bardziej łaskawy:-)

Od niepamiętnych czasów piszę pamiętniki/dzienniki..
Postanowiłam poszerzyć swój zakres pisarski zakładając tego oto bloga..

Na początek chciałabym Wam opowiedzieć swoją historię - walkę z chorobą nowotworową....Nie spodziewajcie się użalania nad sobą,płaczu, lamentu, żalu...Z tą chorobą można walczyć - wygrać,nie zastanawiając się nad jej sensem...Bez zbędnych pytań,krzyku..Można cieszyć się każdą chwilą, doceniać wszystko i wszystkich dookoła, nie zaprzątając sobie życia tym, co niepotrzebne..."Carpe diem" - każdemu dobrze znane słowa...Każdy z nas powinien chwycić swój dzień i przeżyć go jak najlepiej...Zbyt często odkładamy życie na przyszłość.

Wszystko zaczęło się rok temu, z 12 na 13 grudnia..pamiętna noc, uporczywy kaszel, poty, kłucia w klatce piersiowej i plecach, ból przy poruszaniu się..Diagnoza początkowo była banalna - "ma pani zapalenie krtani..."Super... Początkowo jeden antybiotyk, później drugi...Jakoś tak wcale mnie nie niepokoił fakt, że objawy nie ustępowały...Tylko ten kaszel był zagadką...No, ale przecież lekarze wiedzą lepiej, co jest dla nas najlepsze. W drugi dzień Świąt przyszło załamanie"chorobowe" - prawie 40 stopni gorączki, problemy z oddychaniem...Notabene byłam 450 km od domu:-)))))) Powrót autem, z rodziną, śnieżyca, - 18 stopni mrozu,złapanie gumy ....Wszystko ciągnęło się w nieskończoność.Tabletki typu polopiryna nie dawały sobie rady...Gorączka nie minęła...Dopiero nad ranem lekka stabilizacja...

Wieczorem pojawiłam się na dyżurze.Lekarz do mnie z tekstem "ja nie wiem, dlaczego pani jest taka oporna na leki"...hehehe...no cóż.Gdyby posiadał tą wiedzę,którą posiadamy teraz oboje, to inaczej by zareagował. 

Uczulam Was Kochani - patrzcie na ręce lekarzom, dopytujcie, proście o wysyłanie na podstawowe badania.

Ja notorycznie mojemu lekarzowi nadmieniałam, czy to być może nie zapalenie płuc? On ciągle w zaparte, że nie, że osłuchowo jest idealnie. Hmm...

Po wizycie czekała mnie seria 28 bolesnych zastrzyków, przez dwa tygodnie...I tak mijały dni...

Nadszedł Sylwester...zaplanowany hucznie, imprezowo, w większym gronie.Niestety samopoczucie nie pozwoliło na spędzenie go w takiej formie...Spędziłam go za to z kochanym mężem w zaciszu naszego mieszkanka...bez fajerwerków, tańców...

Jaki Sylwester taki cały rok:-)