wtorek, 10 stycznia 2012

Pierwsza....czerwona...


...10 marzec...Trzeci szpital....Oddział Onkologii Klinicznej i Doświadczalnej..Gliwice....Siedziałam z mężem w aucie, na parkingu, przez Instytutem...30 minut, może dłużej.....torba spakowana...najpotrzebniejsze rzeczy, a może i nie.....lęk, obawa przed nieznanym....

Trafiłam tutaj z 3 tygodniowym wyprzedzeniem, ze względu na znacznie pogarszający się stan zdrowia...myślę, że do pierwotnego terminu raczej bym nie dotrwała...Tak teraz z perspektywy czasu patrząc, to pogorszenie nastąpiło po pobranu wycinka..ingerenecja w ciało....guz się powiekszył o jeszcze kilka centymetrów...oddech już był niemiarowy.....

Lekarze postawili mnie na nogi w ciągu kilku dni.....to było niesamowite....odpowiednie lekarstwa, zastrzyki... a wcześniej mówiono mi, że nic się nie da zrobić....tutaj, na onkologii przekonałam się, że jeśli się chce, jeśli się walczy o życie człowieka, to wszystko można.....aby podać chemię, trzeba być "w miarę" podleczonym....

Pierwsze badanie....poważne....trepanobiopsja....pobranie w miejscowym znieczuleniu fragmentu kości i szpiku przy pomocy specjalnej igły, z biodra.... hmm...badanie - nie takie straszne, jak co poniektórzy opisywali:-))) Na szczęście wynik był ok....:-)))

Pierwsza chemia.....po 6 dniach leczenia...... Schemat R-CHOP.... Mabthera i reszta....
Mabthera - pierwszy wlew...podłączona zostałam do pompy infuzyjnej, która jak mantra wybijała dźwięk dozowanego płynu... w odstępach równomiernych ...i tak przez 8 godzin.....Wbrew pozorom - godziny szybko mijały......U mnie to było jak błysk w oku, w porównaniu z innymi, którym chemia "leciała" przez 24 godziny...non stop.....
Po godzinie dostałam duszności.....pielęgniarka odłaczyła mnie od pompy...pojawiło się trzech lekarzy....od razu decyzja...seria zastrzyków:-) ...wizyta lekarza prowadzącego - po dogłębnej analizie mojego przypadku, wytłumaczenia mi wszystkich "za" i "przeciw"....lekarz na koniec dodał "pani Moniko, nie ma innej opcji, musi pani to przyjąć...."....zastrzyki pomogły, rozluźniły się wszystkie naczynia, które miały się rozluźnić i od tej pory wszystko szło już zgodnie z planem, bez problemów...:-)))))
Na koniec czerwona chemia....niektórzy uważają, że najgorsza.....mi to było wszystko jedno...kwestia może tego koloru, który nie za dobrze wygląda płynąc przez wężyk do żyły...:-))))
dziwnie się kojarzy, ale wówczas o tym nie myślałam....moje myśli zaprzątały przyziemne - będę wymiotowac?..tylko o tym myślałam...okazało się, że nie było takiej potrzeby:-))......wcześniej nasłuchałam się tyle opinii, że aż strach tutaj o tym pisać.....generalnie, każdy przypadek jest inny i nie należy się zrażać, nastawiać negatywnie.....

Po pierwszej chemii organizm zareagował zdrowo, czyli.... przyszły bóle kości, osłabienie, poty, krew z nosa, temepratura 34,7, zmęczenie.... zderzenie "zdrowego" organizmu z taką ilością płynu, niedobrego płynu musiała zrobić swoje...I zrobiła....trzymało mnie to wszystko przez pierwsze 10 dni.....Każdego dnia przyjmowałam wszystko z pokorą, ale .... któregoś dnia - 10 - ego...w rozmowie telefonicznej z moją kochaną mamą, oddaloną ode mnie o 450 km, nie wytrzymałam...ból robił swoje....i mama wyszeptała "Dusia..., po każdej burzy wychodzi słońce.." ...rozbeczałam się...............................

Może mi nie uwierzycie, ale następnego dnia większość dolegliwości ustąpiła....to było jak cud....:-)))

środa, 4 stycznia 2012

Niby wyrok, ale i nie wyrok....



13 styczeń....Pierwszy szpital...Oddział pulmonologiczny...Już na izbie przyjęć lekarka jakoś tak dziwnie przyglądała się mojemu magicznemu zdjęciu...rentgenowskiemu....Pamiętam jak oznajmiła „bardzo rzadko spotyka się takie zdjęcie..” hmm...bo w życiu trzeba być oryginalnym i, aby zapamiętano nas na dobre:-) co nie ? :-)

Pobyt w szpitalu trwał tydzień...Wykonano tomograf klatki piersiowej i jamy brzusznej....Po 3 dniach wynik - „wszystko wskazuje na chłoniaka śródpiersia” wymiary guza spore - ponad 13 cm... Wow...jak „takie coś” urosło do tego stopnia, że nie zauważyłam, ani nie wyczułam, heheh.....Do tego zapadnięte lewo płuco...

Druga diagnoza – guz na jajniku....No nie...Tego już za wiele...Guz guzem poganiany??? Niby śmiesznie, ale...i nie śmiesznie....

Po wypisaniu ze szpitala przez kilka dni byłam na lekach, które szybko się skończyły i bóle powróciły..z różnym nasileniem...

Konsultacja z torakochirurgiem, który zaprosił mnie do swojej kliniki we Wrocławiu na pobranie wycinka....Pamiętam, jak dostałam skierowanie, to z radości wykrzyczałam, że to oddział chirurgii !!!!! czyli jednak nie onkologia....Czyli ten chłoniak to pomyłka.....! Ta myśl prowadziła mnie przez 3 tygodnie i trzymała ....

Początek lutego – drugi szpital.... Oddział Torakochirurgii....

Wycinek pobrano i po 5 dniach do domu....:-))))


Historia ponownie zatoczyła krąg....bóle powróciły, duszności......Ciągle jednak podtrzymywała mnie jedna myśl przy życiu, że to może tylko chwilowa niedyspozycja mojego organizmu, że guz zmalał, że może okazał się jakimś dziwnym zrostem po przeziębieniu....

Po dwóch tygodniach pojechałam na konsultację z moim torakochirurgiem....Miał dla mnie pierwszy wynik badania....


....guz złośliwy....


czyli jednak on...Mówił do mnie, jednak jego słowa do mnie nie docierały...Takiego ścisku w sercu nie da się opisać....

Siedziałam z mężem w aucie...długo...łzy..przerażenie..strach w sercu...

pytanie – co dalej?



Oczekiwanie na drugi wynik przerosło moje siły....Trwało to kolejne dwa tygodnie...zatrułam się ketonalem, bo bóle po operacji były nie do wytrzymania....5 dni walki z żołądkiem...koszmar....jadłam co raz mniej...mąż przygotowywał posiłki różnego rodzaju, pod każdym względem....nawet kolorystycznym:-))) Oczy chciały jeść, ale organizm wszystko odrzucał...

Odwiedziny rodziców....nagłe, niespodziewanie, w słoneczne niedzielne popołudnie....pokonali dzielące nas 450 km...ja w fatalnym stanie...ale radość z ich odwiedzin i psiaka – ukochanej Kali bezcenna....Mama moja kochana walczyła przez całe 2 dni z moim żołądkiem....wszelkie techniki zawodziły....sama byłam już wyczerpana tą moją słabością...niemocą....

W poniedziałek wieczorem planowali nas opuścić...nie czułam się najlepiej ciągle....Rodzice widząc mój smutek i ciągle nienajlepszy stan....przedłużyli pobyt o jeden dzień...i nie wiem, czy radość z tego, że zostali jeden dzień dłużej, czy po prostu organizm już zaczął się regenerować – na drugi dzień bóle ustąpiły....:-))) 

Radość rodziców, męża....i moja....i chyba Kali też:-)



....Mąż odebrał wynik....Chłoniak rozlany z dużych komórek typu B...

Więc już potwierdzone...

Teraz pozostało tylko uporać się ze swoimi myślami i obawami.....

Od tej chwili w głowie, sercu była jedna myśl – COCO JUMBO I DO PRZODU.....

walka z nowotworem....

...ważnie, że było już wiadomo co jest....bo w sumie najgorsza jest niewiedza...... 


Bardo szybko pogodziłam się z tym stanem....nie wiem, jak do tego doszłam, czego...czyja... zasługa...ale były tylko dwie drogi – załamać się i poddać lub przeć do przodu pełną parą...nie dać się! Druga opcja zdecydowanie lepiej przypadła mi do gustu...

Nie chciałam też, aby najbliżsi myśleli, że jestem słaba, że się załamię, że będą musieli walczyć „o mnie”...

Nie chciałam dopuścić do tego, aby bardziej cierpieli z mojego powodu...

niedziela, 1 stycznia 2012

Diagnoza....



Minął Sylwester 2010...Miałam kilka postanowień na Nowy Rok, ale nie przypuszczałam, że priorytetem w moim życiu, w niedalekiej przyszłości stanie się walka z nowotworem...pragnienie wyzdrowienia za wszelką cenę...


03 stycznia udałam się do mojego lekarza, celem przeprowadzenia wnikliwej konsultacji i...dopuszczenia mnie do pracy...Diagnoza - "zdrowa jak ryba"... ale panie doktorze, ten uporczywy kaszel i bóle w klatce...."a tym niech się pani tak nie przejmuje, kaszel może jeszcze 2-3 tygodnie się utrzymywać...a bóle, są po prostu od nadwyrężonych mięśni od kaszlu", heheh...no  w sumie... skoro po 3 tygodniach intensywnego leczenia kaszel nie minął, to dajmy mu jeszcze kilka tygodni na "dojście do siebie"...


Tak więc 04 stycznia udałam się do pracy......Kilka dni przepracowałam, w miarę spokojnie, ale z gorączką...12 stycznia w pracy przyszło załamanie konkretne...wieczorem trafiłam na dyżur...Lekarz doznał olśnienia - "proszę jutro zrobić morfologię i badanie rtg płuc"...WOW..po prostu WOW..po tylu tygodniach nieumiejętnego leczenia, czas wysłać pacjentkę na PODSTAWOWE badania...


13 stycznia morfologia wykazała fatalnie niskie białe krwinki, zaniżone limfocyty i jeszcze inne dziwne rzeczy..rtg płuc...hmm....pamiętam, jak operatorka rtg spytała "pani Moniko, czy choruje pani na serce? Lewego płuca nie widać..." .... Że jak? że co? Ale o co chodzi? Z nad wyraz ludzkim jeszcze wówczas spokojem udałam się do mojego internisty...Spojrzał na wyniki morfologii i z wielkim zmieszaniem na twarzy, usiadł...Po obejrzeniu zdjęcia rtg - zaczęły mu się ręce trząść, głos się załamał i powiedział "jak najszybciej musi być pani skonsultowana z pulmonologiem"...

Jeszcze tego dnia trafiłam do pulmonologa, który również zdenerwowanym głosem oznajmił mi "musi pani w trybie natychmiastowym udać się do szpitala, jeszcze dziś..." No nie powiem, żebym się nie zmieszała po tych słowach...Czyli zapalenie płuc? Boshe...może to gruźlica! Bałam się tych słów! Lekarz na to "wszystko wskazuje na to, że ma pani CHŁONIAKA ŚRÓDPIERSIA"... hmm...pomyślałam sobie, chłoniak jak chłoniak, pewnie tak jak szybko przyszedł - szybko pójdzie...nie zastanawiałam się wtedy nad tym głębiej...Nie zapytałam nawet, co to jest za choroba, bo lekarz ciągle powtarzał, że to nic pewnego, że to może być jeszcze wiele innych chorób, że trzeba porobić serie badań...No to ok. Niech robią i niech mnie szybko wypuszczą....

Pomyślała co wiedziała i poszła...kupić piżamę do szpitala, bo wiadomo...jakoś trzeba wyglądać:-)))))


Początek

Witajcie:-)

Mam na imię Monika, lat 33..(wiek Chrystusowy:-))) oby los okazał się dla mnie bardziej łaskawy:-)

Od niepamiętnych czasów piszę pamiętniki/dzienniki..
Postanowiłam poszerzyć swój zakres pisarski zakładając tego oto bloga..

Na początek chciałabym Wam opowiedzieć swoją historię - walkę z chorobą nowotworową....Nie spodziewajcie się użalania nad sobą,płaczu, lamentu, żalu...Z tą chorobą można walczyć - wygrać,nie zastanawiając się nad jej sensem...Bez zbędnych pytań,krzyku..Można cieszyć się każdą chwilą, doceniać wszystko i wszystkich dookoła, nie zaprzątając sobie życia tym, co niepotrzebne..."Carpe diem" - każdemu dobrze znane słowa...Każdy z nas powinien chwycić swój dzień i przeżyć go jak najlepiej...Zbyt często odkładamy życie na przyszłość.

Wszystko zaczęło się rok temu, z 12 na 13 grudnia..pamiętna noc, uporczywy kaszel, poty, kłucia w klatce piersiowej i plecach, ból przy poruszaniu się..Diagnoza początkowo była banalna - "ma pani zapalenie krtani..."Super... Początkowo jeden antybiotyk, później drugi...Jakoś tak wcale mnie nie niepokoił fakt, że objawy nie ustępowały...Tylko ten kaszel był zagadką...No, ale przecież lekarze wiedzą lepiej, co jest dla nas najlepsze. W drugi dzień Świąt przyszło załamanie"chorobowe" - prawie 40 stopni gorączki, problemy z oddychaniem...Notabene byłam 450 km od domu:-)))))) Powrót autem, z rodziną, śnieżyca, - 18 stopni mrozu,złapanie gumy ....Wszystko ciągnęło się w nieskończoność.Tabletki typu polopiryna nie dawały sobie rady...Gorączka nie minęła...Dopiero nad ranem lekka stabilizacja...

Wieczorem pojawiłam się na dyżurze.Lekarz do mnie z tekstem "ja nie wiem, dlaczego pani jest taka oporna na leki"...hehehe...no cóż.Gdyby posiadał tą wiedzę,którą posiadamy teraz oboje, to inaczej by zareagował. 

Uczulam Was Kochani - patrzcie na ręce lekarzom, dopytujcie, proście o wysyłanie na podstawowe badania.

Ja notorycznie mojemu lekarzowi nadmieniałam, czy to być może nie zapalenie płuc? On ciągle w zaparte, że nie, że osłuchowo jest idealnie. Hmm...

Po wizycie czekała mnie seria 28 bolesnych zastrzyków, przez dwa tygodnie...I tak mijały dni...

Nadszedł Sylwester...zaplanowany hucznie, imprezowo, w większym gronie.Niestety samopoczucie nie pozwoliło na spędzenie go w takiej formie...Spędziłam go za to z kochanym mężem w zaciszu naszego mieszkanka...bez fajerwerków, tańców...

Jaki Sylwester taki cały rok:-)